wtorek, 15 sierpnia 2017

Sibiu (poniedziałek)

Opuściliśmy Bułgarię i Morze Czarne i udaliśmy się do Pitesti - naszego przyczółku do odpoczynku przed ponowną przeprawę przez góry Fogarskie - tym razem w planach trasa mniej wymagająca, ale jak dla mnie o wiele bardziej urokliwa - ale o tym później. Podróż z Bułgarii zajęła około 6 godzin, wkrótce po przekroczeniu granicy wjechaliśmy w deszcz. Padało raz mocniej raz słabiej, a kiedy dojechaliśmy na miejsce zaczęła się prawdziwa ulewa - czekaliśmy w samochodzie 40 minut, żeby przejść 100 m do hotelu. Obiekt położony całkowicie w lesie reklamował się że jest tu 8 restauracji:) - były, tyle że w każdej to samo menu, strasznie słabo z komunikacją, a na kolację czekaliśmy godzinę, potem godzinę na rachunek. Dziwne miejsce, jak ktoś chciałby tam wpaść to podam namiary.
Dziewczyny mają dość i chcą jak najszybciej do domu. Z samego rana wyruszamy w trasę, żeby przeprawić się przez góry. Przed wkroczeniem na Przełom Czerwonej Wieży (nazwa drogi) oglądamy jedyny monastyr (tzn jeden z bardzo wielu przy tej trasie, ale jedyny dla nas) za to ponoć najstarszy. Sporo ludzi, część tak jak my ciekawscy, a spora grupa to turyści religijni, myślę że kursują od jednego obiektu do drugiego - jest ich cały szlak. Klasztor jest zadbany i  ładny, w centrum cerkiew, niestety nie wolno robić zdjęć w środku, a szkoda, bo jest nie do opisania. Pierwszy raz byłam w cerkwi i myślę, że oddaje w pełni ducha tych stron. Tak jak malutkie domeczki, kapliczki po drodze, czasem biedne ale ozdobione - malowane domy, fikuśnie dachy, płoty, gzymsy - cała cerkiew w środku pokryta jest jednym wielkim malowidłem, robi to ogromne wrażenie. Ludzie modlą się specyficznie, podchodzą do kolejnych obrazów i szepczą coś, znaki krzyża od głowy do kolan i całują je. Przy wyjściu jeden z kilku księży/popów(??) odbiera od sporej kolejki karteczki i pieniądze (domyślam się że na karteczkach intencje). Zamieszanie jest masowe i dobrze zorganizowane.




 W małym muzeum różnego rodzaju sztuka sakralna

 Opuszczamy klasztor i zaczyna się uczta dla oczu. Trasa jest bardzo malownicza. Prowadzi wzdłuż rzeki Aluta, nie ma tu przepaści i ostrej wspinaczki jak na trasie transforgardzkiej. Za około 2-3 godziny jestesmy  Sybinie.
i

 Pani cyganka - widujemy ich już zdecydowanie mniej niż na początku, spódnica robi wrażenie.
 Najpierw tereny bardziej za miastem, i skansen ASTRA. Świetne miejsce. Bardzo duży teren teren zielony z jeziorkiem pośrodku, dużo obiektów z różnych rejonów Rumunii, ciekawie rozstawionych. Jest część straganowa, handelek rękodziełem, robi klimat, ale poza tym jest część bardziej wiejska, która jest zaaranżowana tak, że sprawia wrażenie rzeczywistej wsi. Przy domach są ogródki z ogórkami, ziemniakami itd, to robi swojskie wrażenie. Bardzo tu odpoczęliśmy, byliśmy około 3 godzin, a spokojnie można tam spędzić więcej czasu. Zwiedzający w większości Rumunii, co było miłą odmianą po Bułgarii gdzie dominuje język polski.











Po relaksującym skansenie pojechaliśmy do centrum Sybina - nie mam zdjęć bo komórka padła. Kto nie był musi osobiście zwiedzić. Wrażenie też bardzo pozytywne. Sybin podobał nam się bardziej niż Brashov. Byliśmy tylko na starym mieście, i nie zajrzeliśmy do żadnego muzeum (według przewodników jest klika ciekawych), nie weszliśmy też na wieżę.  Zjedliśmy tylko obiad na starówce (ostatnia okazja na mamałygę :)
Miasteczko nadaje się dwudniowy city break. Anka zafascynowana mostem kłamców (jak przejdzie po nim kłamca to się zawali), nie mogła się doczekać, i z nadzieją całą drogę dopytywała czy to tylko legenda.

No i dalsza droga w stronę Polski, tym razem nocleg w Devie. Po drodze takie widoczki (kościół przypadkowy, w każdej niemal wiosce taki stoi).




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz